Pielgrzymka, czyli polski bigos na francuskim talerzu
Jak zacząć pisanie o pielgrzymce motocyklowej? Hmmm…. Jeśli nie lubisz zmoknąć od deszczu i zmarznąć w wysokich górach; jeśli nie lubisz much, komarów – nie jedź na pielgrzymkę motocyklową. Zostań w domu i grilluj na działce. Natomiast, jeśli lubisz wspólną drogę, pełną przygód wraz z 160 motocyklistami to jedź z Iskrą Miłosierdzia.
Więcej o grupie Iskry Miłosierdzia można przeczytać TUTAJ
I RUSZYLI….
Jak co roku wyruszyliśmy z Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Krakowie w sobotni poranek, po Mszy św. I zaczęło się sielsko. Kolumna około 120 motocykli przetoczyła się przez Zakopiankę z Łagiewnik, aż do Mogilan – wszyscy z „bananem na twarzy”. Tam cała grupa zaczęła dzielić się na mniejsze grupki (najczęściej 10–motocyklowe) i każda z tych grupek swoją trasą ruszyła w stronę Austrii. My wybraliśmy drogę przez Sułkowice, Budzów, Suchą, Żywiec w stronę przejścia granicznego w Zwardoniu. Zresztą większość grup tym sposobem opuszczała Polskę. Już w Sułkowicach zaczęły gromadzić się nad nami ciemne chmury, a ich efekt poczuliśmy na sobie w Budzowie. Deszcz lunął jak z cebra. Trzeba było się zatrzymać i szybciutko wskakiwać w ubrania przeciwdeszczowe. Wtedy jeszcze z uśmiechem na ustach ubieraliśmy przeciwdeszczówki nie przeczuwając, że ten zabieg stanie się naszym codziennym rytuałem. Do końca wyjazdu będziemy je zakładać i ściągać jeszcze chyba ze 20 razy, czasem kilka razy na dzień!
W Żywcu do naszej grypy dołączyła reszta ekipy – Janusz i Tomek, a opuścił nas Kuba, który tylko tyle mógł z nami jechać. Wypiliśmy ostatnią polską kawę, zatankowaliśmy do pełna najtańszej benzyny w Europie i wyruszyliśmy w stronę Bratysławy.
Słowacja z początku okazała się równie deszczowa jak Polska. Dopiero 60 km przed Bratysławą zdjęliśmy ubrania przeciwdeszczowe. Ale już od Bratysławy pojawiło się słońce. Popołudniowy posiłek i Koronka do Bożego Miłosierdzia przypadły nam nieco z boku od Wiednia – w miejscowości Windem am See. Tu na parkingu czekał na nas Tomek i jego bus z prowiantem. Po posiłku ruszyliśmy w stronę Alp. Cele tego dnia były dwa: Sanktuarium maryjne w Mariazell, a potem nocleg w Ramsau. Niestety jakimś dziwnym sposobem GPS mnie wyprowadza w pole i lądujemy w Eisenerze. Szczęśliwie to kilka km od noclegu. Niestety jest już za późno, by wracać do Mariazell. I tak mamy pierwszą stratę: musieliśmy odpuścić to sanktuarium. Plus jest taki, że już o 19.00 – jako pierwsza z grup – byliśmy na noclegu w JUFA Hotel. Nocleg fajny – w hotelu, który bardziej przypominał schronisko górskie lub stajnie i stodoły przerobione na noclegownie. Myliłby się jednak ktoś gdyby myślał, że warunki będą jak w stajence! Absolutnie! Lokum było super! W końcu poziom usług gastronomiczno – hotelarskich w Austrii jest chyba najlepsza w Europie (przynajmniej spośród tych 22 państw, które odwiedziłem).
Samo Ramsau to przysiółek wioski (miasteczka) Eisenerz niemal w środku Austrii, w sercu Niskich Taurów. Nasza przewodnik zamieszczony w specjalnej aplikacji pielgrzymkowej podawał, że tam swego czasu trenował Kamil Stoch z kolegami przed zawodami… Niestety, jego twórcy się pomylili. To nie w tym Ramsau Stoch trenował, a w Ramsau am Dachstein – niedaleko Schladming i Lodowca Dachstein – prawie 120 km od naszego hoteliku! Jedyną atrakcją tej okolicy był potężny kamieniołom. Skoczni tam żadnej nie było… Ale pomyłki każdemu się zdarzają… Druga część pielgrzymki ulokowana była ponoć w jakimś uroczym hotelu w dawnym zamku. Wieczór zakończyliśmy małym spotkaniem integracyjnym – robieniem kanapek na jutro i kilkoma łykami przywiezionej z ojczyzny wiśniówki domowej roboty.
ALPY I JEZIORO GARDA
W drugi dzień nasza grupa wyjeżdża o 8.00 z hotelu jako pierwsza. Już po kilku kilometrach zaczyna kropić, ale zaciskamy zęby licząc, że zaraz przejdzie. Istotnie – przestało. Jedziemy najpierw przez Park Narodowy Gesäuse, położony w przełomie rzeki Anizy (Enns) w Alpach Ennstalskich. To w nurtach tej rzeki 4 maja 304 r. w miejscowości Lauriacum (obecnie Lorch) zakończył swój żywot św. Florian – żołnierz rzymski, męczennik chrześcijański, a od XI wieku patron Krakowa i strażaków. Było to co prawda koło Linzu, gdzie Aniza kończy swój bieg wpadając do Dunaju, ale cóż to ma za znaczenie… Św. Florian jest specjalistą od polewania wodą (tak się go na obrazach przedstawia) i odczuliśmy to wtedy…
Dalej nasza trasa biegła potężna alpejską doliną, która przecina Alpy austriackie na odcinku prawie 200 km od Liezen na wschodzie i kończy się niemal ślepo w Krimml od zachodu. Jest to urocza droga – pewna alternatywa dla nudnej autostrady Wiedeń – Insbruck. Oczywiście dla tych co mają czas i chcą nacieszyć oko widokami. Właśnie w tej dolinie leży owo Schladming, w którym trenował Stoch. Zresztą jest tam mnóstwo ośrodków narciarskich, np. największy w Austrii– dostępny na jednym karnecie – resort Ski Amade (760 km tras narciarskich!).
Ale dość tych zimowych wspomnień. My ową doliną dojechaliśmy tylko do miejscowości Radstadt, by stąd przez wioskę Obertauern przeciąć Taury i jechać w stroną Lintzu, a potem na Bruneck (lub jak wolą Włosi – Brunico). To miasto to pewnego rodzaju „północna brama w Dolomity”. Historycznie i geograficznie należy ono do tzw. Górnej Adygi – terenu, o który od dawna spierają się Włosi z Austriakami, a szczególnie było to widoczne w czasie I Wojny Światowej. Walczyły tam ze sobą alpejskie oddziały wojsk włoskich i austriackich, których żołnierze strzelali do siebie wisząc jednocześnie na linach nad potężnymi przepaściami skalnymi. Zresztą to co ci żołnierze wyczyniali w tych górach, jakie stanowiska do walki drążyli w skałach, to osobny temat. Do dziś można zwiedzać rozsiane po Dolomitach muzea z czasów Grande Guerra – Wielkiej Wojny. Osobiście dla mnie to ważne miejsca, bo tam w czasie I wojny zakończył swój żywot (kolejna strata…) mój pradziadek. Zawsze, gdy jeżdżę po tych stronach (Dolomitach), to próbuje sobie wyobrazić jak wyglądało to „wojowanie” mojego pradziadka i z sentymentem oglądam przepiękne widoki, jakie musiały widzieć jego oczy w ostatnich dniach życia… (Pradziadek – wtedy żołnierz armii austriackiej – zginął w południowej części Dolomitów, pod Monte Toc, niedaleko miejsca w którym potem powstała głośna i tragiczna swego czasu zapora Vajanot).
Niestety, choć wjeżdżamy przez „bramę Dolomitów”, to jednak zamiast kierować się w ich serce – w przepiękne trasy przez cztery przełęcze Sella Rondy – musimy „opłotkami” jechać w stronę Trento. Czas nas zbyt ponagla tego dnia. Rezygnujemy więc z urokliwych tras Dolomitów i kierujemy się na Bolzano, a stąd autostradą w stronę Trento. Oczywiście po drodze dorwała nas kolejna ulewa! Trzeci raz tego dnia!
Z Trento wąskimi dróżkami jedziemy do Bazyliki dei Santi Martiri Anauniesi. Święci męczennicy, którym poświęcona jest bazylika to Sisinnio, Martirio i Alessandro. Byli to trzej misjonarze, przybyli prawdopodobnie z Kapadocji i wysłani do Val di Non przez biskupa Trydentu, w celu nawrócenia miejscowej ludności na chrześcijaństwo. Po przybyciu do Anaunii utworzyli małą wspólnotę monastyczną, od której rozpoczęli głoszenie Ewangelii. Miejscowa ludność jednak nadal bardzo przywiązana do pogańskich obrzędów i wiary nie akceptowała przepowiadania trzech misjonarzy. 29 maja 397 roku Sisinnio, Martirio i Alessandro zostali spaleni na stosie podczas pogańskiego święta religijnego, w miejscowości Mecla (dzisiejsze Sanzeno). Do dziś w bazylice przechowywane są ich popioły jako swoiste „relikwie”.
Tutaj mieliśmy Mszę św. Niestety, mimo że i tak opóźniliśmy ją o ponad godzinę, nie wszystkie grupy zdążyły na nią przyjechać. Po Mszy zjechaliśmy z powrotem na posiłek do Trento. Tam w potężnej restauracji na 500 osób każdy dostał „michę” z „typowo włoskim” jedzeniem – klopsikami z rosołem i żeberkiem. Po jedzeniu pojechaliśmy na nocleg do pobliskiego hotelu.
W trzeci dzień wyjeżdżamy po śniadaniu koło 9.00. Rezygnujemy tego dnia z proponowanej przez organizatorów przepięknej i wysokiej przełęczy Passo Stelvio (dzień wcześniej spadł na niej śnieg). Wybieramy za to Jezioro Garda. Jedziemy wzdłuż zachodniego brzegu uroczą trasą pełną skalnych galerii. Po drodze jest postój i kawka w jednej z kawiarni z pięknym widokiem na jezioro i góry. Potem odbijamy znad Gardy w góry na piękna kręta trasę. Nią dojeżdżamy do jeziora Idro. Tu tradycyjnie – zaczęło padać. Deszcz ten towarzyszył nam – z małymi przerwami – aż do Mediolanu. Dopiero około 20 km przed Mediolanem – gdy zatrzymaliśmy się na posiłek – przestało padać. Na stacji paliw jemy pyszne placki z Polski i dzielimy się ze Włochami, a oni – zgodnie ze znaną gościnnością – dali nam kawę i herbatę za darmo.
Piękne miejsce Jezioro Garda
Warto odwiedzić to niezwykłe miejsce z pięknymi widokami. Droga ciągnąca się wzdłuż jeziora robi niesamowite wrażenie.
Film z kanału YouTube: Kian Lem
czarna madonna w oropie
Po posiłku już bez deszczu wjeżdżamy niemal w centrum Mediolanu. Tak to jest jak się chce ominąć płatne (i wybitnie drogie we Włoszech) autostrady. Na szczęście miasto nas oszczędza. Korki są niewielkie. Ze światowej stolicy mody, snując rozważania o kreacjach od Gucciego i Armaniego, wyjechaliśmy już autostradą w stronę Turynu. Oczywiście na autostradzie znów lało. Pobrane na bramkach bilety niektórym zamokły i zjeżdżając z autostrady, gdy trzeba było płacić – zaczął się cyrk! Automaty nie chciały przyjmować i czytać zamoczonych biletów! Na dodatek jeden zupełnie się zablokował. Sądzę, że niektórzy na długo zapamiętają te bramki… Zwłaszcza ci, których ten przejazd 100 kilometrów kosztował 52 euro (bo włożyli bilet do czytnika dla autobusów…). Koniec końców grupa 9 motocykli „forsowała” autostradowe bramki przez 30 minut!
Robiło się już szaro, gdy dojechaliśmy na nocleg. Tym razem było nim potężne (nigdy nie widziałem na oczy tak rozległego!) Sanktuarium Matki Bożej w Oropie. To przepotężne sanktuarium (od bramy do głównej bazyliki jest około 600 metrów – 4 olbrzymie dziedzińce!) założył ponoć św. Euzebiusz z Vercelli w IV wieku. Choć to co oglądamy teraz budowane było między XVII a XX wiekiem. To niesamowite miejsce w górach, w Piemoncie.
***
Sanktuarium Czarnej Madonny w Oropie
Zgodnie z legendą, czarna drewniana figura Maryi wyrzeźbiona przez św. Łukasza ewangelistę została znaleziona w Jerozolimie i przywieziona do Oropy w IV wieku.
PIĘKNA DOLINA AOSTY
Po przyjechaniu na miejsce uczestniczymy we Mszy św., jemy kolację i pokonujemy trudności z zakwaterowaniem jednej z naszych koleżanek. Po pokonaniu wszystkich przeciwności udaje nam się jeszcze odśpiewać apel jasnogórski i spotkać na lampce węgierskiego wina przywiezionego przez naszego kolegę z Tokaju. Tak więc węgierski tokaj kołysał nas do snu we włoskim Piemoncie na wysokości ok. 1200 metrów, u stóp najpotężniejszych alpejskich szczytów.
Jest położone na wysokości 1 159 m n.p.m. w małej alpejskiej dolinie. Sanktuarium leży tylko 40 km w linii prostej od Matterhornu i może z 80 od Mont Blanca.
Ranek powitał nas bez niespodzianek – deszczem. Lało jak z cebra od 6.00 przez całą Mszę św., przez śniadanie, pakowanie i wyjazd. Dopiero jak zjechaliśmy z gór w Dolinę Aosty – przestało… Dolina Aosty to niezwykłe miejsce. Nazwę bierze od miasta Aosta (czyli Augusta, bo założone przez Oktawiana Augusta). Tę dolinę wykorzystał Gustaw Herling–Grudziński umieszczając w niej akcję swej wspaniałej noweli pt. „Wieża”. Jej głównym tematem jest samotność, odizolowanie od ludzi, ale nie takie z wyboru, lecz przymusowe.
Włochy Dolina Aosty
Jan Paweł II, by w tych niezwykłych okolicznościach przyrody, samotnie, w ukrytej przed ludzkim okiem „bacówce” spędzać swoje wakacje.
I właśnie to miejsce zwiedzaliśmy. Wysoko w górach, jadąc krętą i wąską drogą dojeżdża się do dziś już praktycznie opuszczonej wioseczki. Trudno to nazwać nawet wioską. To kilka domów zrobionych w całości z ciosanych kamieni. Obok nich tak samo wykonana mała kapliczka. W jednym z tych domków wypoczywał nie jeden raz Jan Paweł II. Dziś zrobione jest tam niewielkie muzeum z pamiątkami po papieżu – Polaku, zaś w kapliczce można posiedzieć w ulubionej papieskiej ławeczce… Osada jest wysoko w górach i na totalnym odludziu. Dziś mieszka tam kilka osób i małe stado owiec. I pomyśleć, że to zaciszne miejsce jest zaledwie kilkanaście kilometrów w linii prostej od najwyższych europejskich szczytów.
Zimą Dolina Aosty oblegana jest przez narciarzy, ale latem przynajmniej osada papieska – Les Combes – jest zupełnie pusta. Tylko zgraja 160 motocyklistów z Polski wpadła do niej na chwilę, narobiła szumu i zdjęć i… opuściła ją, by jechać dalej.
Do tej papieskiej pustelni nie udało się dojechać jednemu z naszych kolegów z grupy. Przejeżdżając przez most na rzece Dora Baltea w miejscowości Quincinetto kolega wpadł w poślizg na stalowej płycie rozciągniętej (nie wiem po co) na moście i polanej na dodatek ropą i… skończīł pielgrzymkę ze złamaną łopatką. Tzn. skończył ją jako kierowca motocykla, bo kontynuował (po wizycie w szpitalu i zaopatrzeniu ręki) jako pasażer busa. Motocykl na lawecie, a Janusz w busie. Tak wyglądała jego dalsza pielgrzymka i powrót do Polski. Na szczęście tylko na takim złamaniu się skończyło. I to była kolejna strata – strata towarzysza dalszej podróży…
ŚNIEŻNA PRZEŁĘCZ ŚW. BERNARDA
Pomimo przykrej przygody kolegi pielgrzymka trwała nadal. Od papieskiej wakacyjnej pustelni udaliśmy się dalej w głąb Doliny Aosty. Właściwie była by to ślepa uliczka, ale nie jest. Można nią przejechać na dwa sposoby na francuską stronę. Pierwszy to słynny tunel pod Mont Blankiem. Do niedawna to najdłuższy tunel w Alpach. Łączy on włoskie Courmayeur z francuskim Chamonix. Jego długości to 11,6 km. Nazywa się go „tunelem pod Mont Blankiem” choć tak gwoli ścisłości to przebiega nieco obok Blanka, pod innym znanym szczytem – Aiguille du Midi (3842 m n.p.m.). To zresztą jeden z kultowych szczytów wspinaczkowych w Alpach. Oczywiście ani zdobywania szczytu, ani jazdy tunelem na motorach nie wybraliśmy. Wybraliśmy za to drugą możliwą drogę wyjazdową z doliny – to droga przez Małą Przełęcz św. Bernarda (potocznie zwana Małym Bernardem – Petit Sait Bernard). Ta „małość” wynosi 2188 m n.p.m., więc nie jest aż tak mała, ale tak się ją nazywa. Może dlatego, że jest też Wielka Przełęcz św. Bernarda – na granicy włosko – szwajcarskiej. I ta duża ma 2469 m n.p.m. My przejechaliśmy jednak do Francji Małym Bernardem. Droga na przełęcz jest urocza: wąska, niebywale kręta i ze znakomitym asfaltem – czyli wymarzona dla motocyklistów. Na przełęczy byliśmy w Godzinie Miłosierdzia, więc przyszedł czas na odmawianą codziennie o tej porze Koronkę. I nie mogło być inaczej – zaczęło padać. Więc drugi raz tego dnia wskakiwaliśmy w przeciwdeszczówki. Oczywiście nie trzeba dodawać, że na tej wysokości to i tak dziękowaliśmy Bogu, że był to deszcz, a nie śnieg. Na poboczach bowiem ciągle straszyły nas kilkumetrowe zwały śniegu…
cdn…
***