Jak wygląda Rajd od środka?

Jak Rajd odbierają go uczestnicy? Oto relacja Aleksandry, która podróżując na motocyklu ze swoim mężem Arturem dwukrotnie uczestniczyła i ukończyła Rajd Katyński.

– Masz pamiątkę?
– Potraktuj mnie jako pamiątkę, bo przeżyłam.
– To co, za rok nie jedziesz?
– Dlaczego? Przez rok zapomnę, zatęsknię i znowu pojadę…

Dialog mojego taty ze mną mógłby być podsumowaniem Rajdu Katyńskiego.

Jak wyjaśnić, że trud Rajdu wynagradzają poznani ludzie, Msze św. polowe i wiatr, który szumi i przenika każdą komórkę ciała przy pokonywaniu kolejnych setek kilometrów?

Spotkanie z czymś nieuchwytnym, co ma moc przemienienia ludzkiego serca. Niby wszystko jest po staremu a jednak inaczej. Przywitane wiatrem nowe myśli, uczucia i pragnienia. Po każdym rajdzie przychodzą owoce – te które widać od razu i takie, które zapalają iskrę w sercu i jeszcze potrzebują czasu, aby mogły rozpalić się na dobre. Zanim jednak pojawią się owoce, to trzeba zmierzyć się z codziennością rajdową, która nie zawsze jest wygodna.

Na Rajdzie ciało domaga się odpoczynku i regeneracji. Często jedyną rzeczą jakiej pragnę po całym dniu na motocyklu i pokonaniu kilkuset kilometrów jest ciepła woda pod prysznicem i zaciszne miejsce do rozłożenia namiotu.

Po kilku nocach już wiem kto chrapie i nie zmrużę oka, jeśli będziemy spać namiot w namiot. Gdy nabieram już pewności, że to będzie idealne miejsce na przespanie nocy to okazuje się, że tej nocy mój mąż chrapie mi prosto do ucha i już wiem, że to idealne miejsce nie istnieje. Nocleg z motocyklistami to tartak z odpalonymi piłami, który cichnie na dwie, może trzy godziny, aby chwilę potem śpiącą budziły nieśmiałe dźwięki odsuwanych suwaków w namiocie, zakradanie się do pobliskich toalet, następnie coraz to śmielsze rozmowy, potykanie się o rozciągnięte sznurki namiotów i niewybredne słowa, gdy ktoś nadepnie na coś nieoczekiwanego i bolesnego.

Rzadko zdarza się, że mamy nocleg pod dachem. Niekiedy jest to szkoła lub klasztor. Zgodnie z zasadą rajdową, że małżeństwa mają w takich sytuacjach pierwszeństwo do zajęcia miejsc w budynku, przypominam mężowi, że to dzięki mnie nie musi rozbijać namiotu. Ostatnio zdarzyło się, że leżeliśmy w klasztornej celi u Ojców Kapucynów w Antwerpii na jednoosobowym łóżku, co nie przeszkadzało nam spać razem i w dodatku zachwycać się miękkością materaca, ciszą za ścianą i ciepłą kołdrą. Mój mąż przypomniał mi wówczas, że jeszcze niedawno leżąc na olbrzymim łożu w pięciogwiazdkowym hotelu narzekaliśmy na design i rozmieszczenie mebli… To jest fenomen rajdowy, który uczy wzbudzać w sobie wdzięczność za rzeczy małe i tak bardzo oczywiste, bo mając tak mało masz wrażenie, że masz już wszystko.

Dzień na rajdzie zaczyna się i kończy przy wspólnym posiłku. Lubię obserwować jak ludzie schodzą się o poranku do kotła z gorącą wodą i parzą kawę lub herbatę. Zmęczeni i niedospani, trochę jakby świat zwalniał przy kotle. Jedni przygotowują małą kawę, inni napełniają dwa termosy wrzątkiem – zabezpieczeni na cały dzień, jeszcze inni przychodzą ze sporej wielkości menażką i w niej parzą kawę – podobno taka jest najsmaczniejsza. Nie próbowałam – jeszcze nie.

Z rajdem jeżdżą dwa busy. Jeden to garkuchnia z niezastąpionym Andrzejem, który zawsze stara się pozytywnie zaskoczyć rajdowców i podkarmić owocami, dobrą herbatą i oliwą z oliwek do bagietki. W ekipie Andrzeja jest jeszcze Henio i Krzysztof – to oni głównie gotują.

Zupy są naprawdę smaczne, ale mamy taką zabawę, że zgadujemy jaka to może być zupa… Czasem masz pewność, że to pieczarkowa, ale smakuje jak ogórkowa, czasem domyślasz się, że to krupnik, ale pływa w niej ryż. Rajdowa kuchnia ma swoje oryginalne menu, a tajniki znają tylko Henio i Krzysztof. 

Niekiedy znajdzie się śmiałek, który sam z własnej inicjatywy zrobi motocyklistom jajecznicę ze 150 jaj. Trzeba mieć sporo odwagi i umiejętności logistycznych, żeby przygotować jajecznicę z takiej ilości jaj w warunkach rajdowych, ale na rajdzie większość niemożliwych rzeczy jakimś cudem się udaje. Dlatego też i wspomniana jajecznica – mimo że przygotowana na parkingu w Helsinkach – smakowała naprawdę wybornie.

Śniadania o 6.00 rano  okraszone deszczem czy kolacje o 22.00 w egipskich ciemnościach przy czołówce, zupy o wymyślnych nazwach, kawa w menażce…

Nie jest ważne co znajduje się w rajdowym kotle i jaka aktualnie jest pogoda, bo najbardziej liczą się rozmowy – te duże i te małe. Niewygody i niedostatki zbliżają ludzi do siebie. Budują się naprawdę trwałe relacje. Jeden ze znajomych nazwał uczestników tych motocyklowych wypraw „rodziną rajdową” i faktycznie trochę jest jak w rodzinie: czasem bardzo blisko, serdecznie i wesoło, ale bywa też trudno. Tyle różnych ludzi, każdy ze swoim bagażem doświadczeń i potrzeb, więc jest różnorodnie.

Jest też coś co bardzo łączy: wspólna Msza święta, często odprawiana przez rajdowych kapelanów w miejscach byłej kaźni lub na cmentarzu.

Przy wspólnej Eucharystii znikają różnice poglądów – jesteśmy w końcu rajdową rodziną. Jedni wpatrzeni w Przemienienie, inni ucinający sobie drzemkę podczas Mszy… Nieważne, po prostu tacy jacy jesteśmy. Grzeszni, ale powołani do świętości, spragnieni miłosierdzia i utrudzeni drogą życia. Czy możemy być różni i nadal zasiadać do wspólnego stołu? Nie wiem czy świadomie czy nie, ale właśnie to dzieje się na naszych rajdowych Mszach.

Jesteśmy kontrastowi, ale nadal mamy wspólny cel naszej wędrówki, zgiąć kolana i pochylić głowy, to rozmywa różnice między nami.

Drugi rajdowy samochód dostawczy to sprzęt operacyjny ze Zdzisiem na pokładzie. Gdy motocykl odmówi posłuszeństwa i żadna z mądrych rajdowych głów nie jest w stanie pomóc, zawsze w ostateczności znajdzie się miejsce w busie. Na pierwszym naszym rajdzie to właśnie Zdzisio uratował nam życie kiedy okazało się, że bez magicznej różdżki nie jesteśmy zmieścić rzeczy, które przecież jakoś wcześniej się mieściły w kufrach. Różdżki nie mieliliśmy, ale całe szczęście Zdzisio pomógł; nie dość, że zabrał nam worek z rzeczami to jeszcze podkarmił sokiem z jagody kamczackiej. Ten smak pamiętam do dzisiaj. Może dlatego, że był to bezinteresowny gest drugiego człowieka?

W czasie rajdu są też wyjątkowe chwile zadumy i wspólnej modlitwy, kiedy zapalamy znicze za tych, co oddali życie za wolną Polskę.

Pamiętam moment, kiedy podjechaliśmy na kemping; ciemno, leje, woda po kostki… mówię do męża: „poddaję się, biorę domek”. Spojrzał na mnie zdziwiony i mówi: „przecież to za naszych żołnierzy, nie możemy inaczej”.  I faktycznie nie mogliśmy inaczej. Brzmi patetycznie? Być może, ale tak potrzebowaliśmy – w cichym geście niewygody oddać im hołd.

Jestem osobą, która zazwyczaj wybiera komfort i wygodę, ale wyjątek stanowi Rajd. Nic nie zastąpi wiatru w uszach, układania myśli w kasku, zapachów świata. Po rajdzie wracamy do domu dotlenieni i spełnieni. To taka mieszanka wdzięczności, dumy i radości, bo daliśmy radę. Dotrwaliśmy do końca wyprawy, oddaliśmy cześć tym, którzy nie mogli wrócić w rodzinne strony do swoich domów i rodzin. Mamy poczucie spełnionego obowiązku i wewnętrznej siły.

Nakarmieni codzienną Eucharystią, pokonanymi kilometrami i byciem z drugim człowiekiem. A kiedy kufry są już rozpakowane i koty w domu wygłaskane, to zawsze pada pytanie  przy porannej kawie:

„Jedziemy za rok?”

i nikt nie musi odpowiadać
na to pytanie, bo przecież wiadomo…

Autor tekstu i zdjęcia:
Aleksandra Jemioł

wyrusz na rajd

Więcej informacji na stronie internetowej i Facebook Rajdu Katyńskiego

Ola Jemioł2

Masz pomysły na nowe artykuły

Bądź na  bieżąco!

Zapisz się NA newsletter.

Podobne wpisy

3 komentarze

  1. Pieknie i autentycznie napisane.Czytalem z duzym zainteresowaniem.Polecam.
    Dziekuje
    Ryszard

  2. Dziękuję za wspomnienia….codzienna msza św to najważniejszy punkt MMRK…on jednoczy daje siłę i sens naszym zmaganiom.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *